piątek, 10 października 2014

John Bingham. Mówi Wam to coś? Kim był "Prawdziwy George Smiley"?



Prawdziwy George Smiley


Sięgając po tę książkę spodziewałam się przede wszystkim opowieści szpiegowskiej. Wstęp, pisany w stylu zimnowojennego thrillera, utwierdził mnie w tym przekonaniu. Tym ciekawsza stawała się książka w miarę czytania, gdy obok historii działalności bohatera w MI5, równolegle zaczęła dziać się druga, jeszcze bardziej interesująca.

„Prawdziwy George Smiley” to biografia niezwykła. Z jednej strony jest biografią prawdziwego człowieka, Brytyjczyka z krwi i kości, który doświadczył na swojej skórze powikłanej historii XX wieku. Ale książka to także fascynująca opowieść o tym, jak krok po kroku rodziła się postać literacka, a John Bingham, potomek irlandzkich baronów i agent MI5 stał się George’em Smileyem, asem intelektu z powieści Johna le Carré.

Słynny sir Alec Guiness jako George Smiley. Źródło: Listal.com
 Sytuacja jest tym bardziej skomplikowana, że biografia budowana jest na kilku fundamentach – z jednej strony prawdziwe życie Binghama, jego pamiętniki, relacje oparte na suchych faktach, na podstawie których Michael Jago, autor książki, próbuje zobaczyć, co tak naprawdę ukształtowało przyszłego agenta. Z drugiej – książka to próba rekonstrukcji tego, czego Bingham nie powiedział wprost, wyciągnięta z jego powieści. Tak, John Bingham był bowiem nie tylko agentem – był również zdolnym, chociaż mało znanym pisarzem, który w swoich utworach z jednej strony przemycał trudne fakty ze swojego życia, z drugiej – kreował siebie na nowo, przez co stworzenie jego biografii staje się o wiele trudniejsze.

Gary Oldman jako George Smiley w "Szpiegu" stworzył zapadającą w pamięć kreację. Źródło: Wikipedia
I trzeci element tej kreacji to powieści Johna le Carré, w latach 50. XX wieku młodego agenta wywiadu, który zaprzyjaźnił się z Binghamem i jego żoną, a następnie za wstawiennictwem starszego kolegi po fachu wydał swoją książkę Budzenie zmarłych (Call for the dead). To właśnie w tej powieści po raz pierwszy pojawia się postać George’a Smileya. Bingham od razu rozpoznał się w bohaterze i miał co do tego ambiwalentne uczucia:
 „David opisał mnie w swojej książce. Jestem tam taki bezbarwny. I nie sądzę, żebym był aż tak brzydki”.

W ciągu kilku lat le Carré zdobył sławę znacznie większą niż Bingham, a ich relacja przerodziła się ze strony tego drugiego w skrywaną rywalizację. Irlandczyk bezskutecznie próbował napisać powieść, która osiągnie sukces większy niż Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg, ale mimo kilku pozytywnych recenzji kolejnych książek, ta sztuka nie udała mu się. Widać również, że z uwagą śledził kolejne tytuły ze Smileyem w roli głównej, w których z niepokojem przeglądał się jak w lustrze. Miał pretensje do swojego przyjaciela o to, że przedstawia go jako szarego, bezbarwnego, złamanego życiem agenta, którego „łatwo zapomnieć, widząc go w tłumie”, z drugiej strony ciesząc się, że bohater jest geniuszem intelektu. Stopniowo jednak zdawał sobie sprawę, że postać, której jest pierwowzorem, zapisała się w umysłach czytelników znacznie mocniej niż on sam, prawdziwy John Bingham. Stało się to z jednej strony powodem do dumy, z drugiej – prawdziwym przekleństwem. . Bo czy może być coś smutniejszego niż fakt, że Madeleine, małżonka Binghama, swoją autobiografię zatytułowała… Żona Smileya?

Śledzenie tej niezwykłej przemiany jest naprawdę fascynujące. Miłośnicy powieści Johna le Carré odnajdą w niej sporo smaczków, ale również osoby, które ze Smileyem nigdy się nie zetknęły, mogą wciągnąć się w tę nietypową biografię. Wiele interesujących informacji znajdą również miłośnicy historii wywiadu – książka opisuje bowiem rzadko eksplorowane aspekty pracy w MI5, np. szkolenie młodych agentów. Naprawdę warto poświęcić wieczór, aby poznać historię Johna Binghama, który był prawdziwym Georgem Smileyem.

John Bingham we własnej osobie.

wtorek, 16 września 2014

Jedenaste: nie choruj, czyli kilka słów o tym, jak dawniej leczono


Jak dawniej leczono

Narzekacie na kolejki w przychodniach, na czas oczekiwania na wizytę u specjalisty, na zbyt krótkie L4? Mamy dla Was jedno pocieszenie – bez recepty: zawsze mogło być gorzej. Książka „Jak dawniej leczono, czyli plomby z mchu i inne historie” zawojowała w ostatnich tygodniach sporą ilość pracowników naszego wydawnictwa, przyprawiając ich o wyjątkowo dobry humor. Chociaż humor w książce bywa czarny jak smoła a jakby się tak dobrze zastanowić, to wszystko wcale nie jest śmieszne... Historia medycyny pełna jest bowiem przypadków tak dziwnych, przerażających i nieprawdopodobnych, że do patronatu nad książką, zamiast magazynów o zdrowiu, zaprosiliśmy... Nową Fantastykę.

Każdy z rozdziałów, dotyczących poszczególnych epok sprawia, że oczy otwierają nam się ze zdziwienia coraz szerzej. I tak z papirusu Edwina Smitha, staroegipskiego medycznego tekstu, dowiadujemy się, że w starożytnym Egipcie na rany na czaszce

 „przykładano świeże mięso, a na bóle głowy autor papirusu z Kahun zalecał wcieranie w oczy gęsiego łoju z dodatkiem oślej wątroby. Osobie, którą bolały zęby, wpychano w gardło nieżywą mysz. Ludziom z zaćmą posypywano oczy rozgrzanym tłuczonym szkłem, co – o dziwo – ponoć działało, a we wrośnięte rzęsy wcierano krew nietoperza. Osobom cierpiącym na podagrę kazano stawać na węgorzu elektrycznym”.
W średniowieczu sytuacja wcale się nie poprawiła, a wręcz przeciwnie – nieufność, jaką „oficjalni” medycy darzyli osoby zajmujące się ówczesną medycyną alternatywną, doprowadziła w końcu do rozpalenia stosów, na których spłonęło wiele zasłużonych dla swoich społeczności zielarek i felczerów, oskarżonych o konszachty z diabłem. Tymczasem oświeceni absolwenci średniowiecznych studiów medycznych mieli otwarte pole do eksperymentowania na swoich pacjentach. Nawet słynna Hildegarda z Bingen, dziś uważana za prekursorkę nowoczesnej medycyny,

„chcąc wyleczyć pacjenta z żółtaczki, pozbawiała nietoperza przytomności, a następnie przywiązywała go do lędźwi chorego. Napary z suszonej wątroby lwa miały łagodzić niestrawność, a mężczyznom niezaspokojonym seksualnie radziła nacierać genitalia maścią z krogulca i soku z drzew. Lekarstwem na padaczkę było pieczone przez nią ciasto z krwią kreta, dziobem kaczki oraz łapą samicy gęsi”.

Autor opowiada o tych praktykach z przymrużeniem oka, jednak za tą pozorną beztroską kryją się poważne oskarżenia. Przepychanki medyków i ich wrogość do osób, które wiedzę na temat anatomii naprawdę posiadały były bowiem przyczyną zapaści w nauce, a wiele odkryć przepadło tylko dlatego, że wielcy uczeni stanowczo sprzeciwiali się ich uznaniu.

„Trzeba tylko przemawiać w sukni i w birecie. Wówczas wszelkie bredzenie staje się uczonością, a każda niedorzeczność niezbitym argumentem”
Molier, Chory z urojenia
Z jednej strony bowiem wiedza o ciele ludzkim przez wieki średnie i renesans znacznie się rozwinęła, jednak lekarze, łącznie ze słynnym Paracelsusem nie zrezygnowali zarówno z tępienia czarownic, jak i z makabrycznych pomysłów na zwalczanie chorób... niestety częściej zwalczały one pacjentów. Wyżej wymieniony proponował na przykład na wszelkie dolegliwości mikstury sporządzane z... ludzkich zwłok. Oprócz odkrycia układu limfatycznego Tomasowi Bartholinowi z Danii zawdzięczamy z kolei propagowanie doktryny tzw. „zapatrzenia się” przez kobietę w ciąży (nawiasem mówiąc, funkcjonującą do dziś). W XVIII wieku medyczni doradcy na dworze brytyjskiego króla Jerzego twierdzili, że upodobanie ciężarnej do jedzenia mięsa królika prowadzi do rodzenia królików, a w literaturze medycznej odnotowano przypadek miłośniczki owoców morza, której nowo narodzone dziecko miało kształt małża.
 
Dopiero na początku XX wieku medycyna zaczęła odzyskiwać rozsądek, a lekarze wreszcie zorientowali się, że mycie rąk to nie jest taki niepotrzebny kaprys i nawet ma sens. Młodzi prekursorzy nowoczesnych i (wreszcie) skutecznych metod musieli jednak ciągle stawiać czoła niechęci ze strony starszych miłośników tradycyjnych sposobów zwalczania pacjentów, tfu, chorób. W "Jak dawniej leczono" możemy przeczytać również o tym, jak przez stulecia zmieniał się los - i prawa - kobiet-pacjentek. Tak, poród to była prawdziwa szkoła przetrwania, podobnie jak kontakty z pionierami ginekologii. Na pocieszenie zawsze można obejrzeć "Histerię" z Hugh Dancym i przekonać się, że jednak mężczyznom zdarzało się wynaleźć rzeczy przydatne kobietom ;-) 



A to tylko kilka przykładów z książki kipiącej od ciekawostek i faktów tak dziwacznych, że aż chce się włączyć Google i upewnić się, czy to wszystko na pewno prawda (niestety tak...). Oczywiście teraz łatwo śmiać się z przypadków opisanych w książce i drwić z pomysłowych lekarzy. Jednak z drugiej strony, na niektórych eksperymentach zyskaliśmy wszyscy. Nielegalne sekcje zwłok pacjentów pokonanych przez nadgorliwych medyków doprowadziły do zwiększenia świadomości na temat wnętrza ludzkiego ciała, na tysiąc nieudanych eliksirów w końcu któryś zadziałał, a większość stosowanych obecnie lekarstw odkryta została przypadkiem, metodą prób i błędów... Dlatego czekając w kolejce na zarezerwowaną półtora roku wcześniej wizytę u okulisty, podziękujmy w duchu tysiącom pacjentów, którym wsypali do oka szkło, zanim wreszcie okazało się, że ten sposób jednak nie działa...

poniedziałek, 1 września 2014

Co nas czeka na jesieni, czyli garść zapowiedzi


Wakacje w wydawnictwie mijają niezwykle szybko (niestety!) – pracy jest bowiem co niemiara, a wszystkim przyświeca jedna myśl - zdążyć z książkami na wrzesień! Jak zawsze na jesieni czeka nas bowiem prawdziwy wysyp nowych premier. Wśród naszych nowości coś dla siebie znajdą zarówno fani „Przedwojennych najpiękniejszych fotografii”, jak i czytelnicy czekający na kolejne tytuły dotyczące historii drugiej wojny światowej. W serii „Szpiedzy XX wieku”, oprócz nowego wydania „Kryptonimu Garbo” również pojawią się kolejne tytuły. Największego natężenia nowości należy wypatrywać pod koniec października (wyruszamy na Targi Książki do Krakowa) i listopada (tym razem Targi Książki Historycznej).
 
 
Na tym tle wyróżniać się będzie przezabawna (i mocno przerażająca) książka „Jak dawniej leczono, czyli plomby z mchu i inne historie” (premiera już 17 września!). Autor w pełen czarnego humoru sposób opisuje, w jakich bólach rodziła się medycyna, którą znamy dzisiaj. Tytułowe plomby z mchu, leczenie zakochania za pomocą pijawek, gabinety osobliwości i publiczne sekcje zwłok, na które sprzedawano bilety to tylko niektóre z pomysłów, jakie przyszły do głowy medykom od starożytności do końca epoki wiktoriańskiej. Jeśli dodatkowo jesteście fanami serialu „The Knick”, również zdecydowanie musicie przeczytać tę książkę.


O wyższości George Smileya, bohatera powieści Johna Le Carre, nad Jamesem Bondem świadczy jeden fakt - ten pierwszy był prawdziwy. Tak, ten genialny szpieg, bohater, w którego na ekranie wcielił się m.in. Gary Oldman, miał swój pierwowzór – Johna Binghama. Ten potomek irlandzkich baronów, w 1940 r., jako młody, pełen zapału dziennikarz wstąpił do MI5. Skromny, wyjątkowo spostrzegawczy, obdarzony nieprzeciętnym intelektem i ciętym dowcipem, już wkrótce dał się poznać jako urodzony agent wywiadu. Jego umiejętności przeszły do legendy. Stał się mentorem młodych adeptów służby wywiadowczej, m.in. Davida Cornwella, znanego później jako John le Carré.  Miłośnicy prozy tego brytyjskiego pisarza z pewnością odnajdą w książce mnóstwo smaczków, ale również osoby, które nigdy o nim nie słyszały, powinny być zadowolone - to prawdziwa skarbnica informacji na temat brytyjskiego wywiadu.


 Kiedy ponad rok temu Wydawnictwo RM zakupiło prawa do tej książki Douglasa Boyda, nikt jeszcze nie spodziewał się, jak aktualny wydźwięk zyska. Sytuacja na Ukrainie sprawiła, że tytułowa „Ekspansja Kremla” jest dziś czymś więcej niż dobrym hasłem na okładkę. Douglas Boyd do polskiego wydania napisał nowy wstęp i dwa rozdziały poświęcone aktualnym wydarzeniom za naszą wschodnią granicą. A sam autor jest również bardzo ciekawą postacią – jako jedyny brytyjski pisarz stanął twarzą w twarz z KGB podczas pobytu w więzieniu politycznym Stasi i doświadczył zimnej wojny po obu stronach żelaznej kurtyny. Pisze z pasją (oprócz publikacji historycznych jest również powieściopisarzem) i doskonałą znajomością tematu.


Dwa nowe albumowe wydawnictwa poświęcone będą armii Trzeciej Rzeszy. „Armia Hitlera” i „Orły Hitlera. Luftwaffe w latach 1933-1945” będą bogato ilustrowanymi książkami dla miłośników historii militarnej.

Na jesień szykujemy również nowe „Najpiękniejsze fotografie”. Powrócimy do Poznania, przespacerujemy się po krakowskim Kazimierzu, a dzięki „Przedwojennej architekturze żydowskiej” odwiedzimy bożnice, mykwy, jesziwy i imponujące rezydencje łódzkich fabrykantów. Ale o tym będziemy pisać jeszcze szerzej – książki ukażą się dopiero późną jesienią.

Mamy nadzieję, że będziecie z nami we wrześniu, październiku, listopadzie... i potem, bo jedno możemy Wam obiecać - będzie coraz ciekawiej.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Nowe życie starych fotografii


Wielką popularność w internecie zdobył w ostatnim tygodniu projekt „Teraz 44” – seria kolaży pokazujących ujęcia z powstańczej Warszawy wplecione we współczesne zdjęcia. Profesjonalizm wykonania był godny podziwu, a tajemnica otaczająca autora (czy to zaplanowana akcja marketingowa? anonimowy miłośnik historii? a może jeszcze ktoś inny) tylko zwiększyła zainteresowanie projektem. Strona www.teraz44.pl ruszyła, zgodnie z zapowiedziami, 1 sierpnia o 17.00 - wszystko jest już jasne, a dzięki Facebookowi inicjatywa autora dotarła do kilkuset tysięcy osób. Wiele z nich zetknęło się z fotografiami z powstania po raz pierwszy, a po komentarzach widać, że dla wielu młodszych odbiorców szokiem był fakt, że ulice, którymi przechodzą codziennie, były kiedyś miejscem walk. Niby wiedzieli o tym zawsze, ze szkoły, od dziadków - a jednak wywarło to na nich wrażenie, a co wrażliwszych doprowadziło do łez.

Źródło: www.facebook.com/teraz44
Tymczasem nie jest to jedyny projekt, który na warsztat wziął stare fotografie, by wykorzystać je w kreatywny sposób. Podczas internetowych wędrówek wokół serii „Przedwojenne najpiękniejsze fotografie” zdarzyło mi się trafić na przeróżne strony i współpracować z wieloma blogerami, którzy poświęcają swój czas na pielęgnowanie pamięci o przedwojennych i wojennych czasach – w sposób atrakcyjny dla współczesnych odbiorców. Oto trzy ciekawe blogi eksperymentujące z dawnymi fotografiami.

Wczoraj i Dziś – bloger z Warszawy, który przemierza stolicę poszukując miejsc, z których wykonane zostały fotografie sprzed kilkudziesięciu czy kilkuset lat. Chociaż bez kolaży, jak przy „Teraz 44”, zdjęcia naprawdę robią wrażenie – zestawienie przedwojennej czerni i bieli z nasyconymi kolorem fotografiami współczesnego miasta zostaje w pamięci na dłużej. Niby nic prostszego, ale w rzeczywistości przy próbie znalezienia odpowiedniego ujęcia zaczynają się schody – tam, gdzie niegdyś powstawała fotografia dziś czekają strzeżone osiedla, płatne parkingi, domofony albo z małego drzewka wyrósł wielki dąb, co znacznie utrudnia pracę, jak w przypadku próby zilustrowania recenzji albumu "Przedwojenne Kamionek, Grochów, Saska Kępa". Ostatnio autor recenzował nasz album o powstaniu warszawskim – a do zdjęć z książki dodał własne fotografie, wykonane dokładnie z tych samych ujęć. To po prostu trzeba zobaczyć.
Zaułek przy ul. Kredytowej na zdjęciu z książki - współczesne zdjęcie znajdziecie na blogu "Wczoraj i dziś"
Refotografie – tym razem Łódź, i tym razem również robi wrażenie precyzja ujęć i technika, która pozwala jednym pociągnięciem myszki przenieść się w czasy przedwojenne – i równie szybko wrócić z powrotem. Autor bloga przeszukuje internetowe archiwa w poszukiwaniu znanych i nieznanych fotografii (perełkami są zwłaszcza zdjęcia Bronisława Wilkoszewskiego - "łódzkiego Canaletta"), a jego strona zanotowała już ponad pół miliona wyświetleń. Jeśli miałabym wskazać moją ulubioną "refotografię", zdecydowanie byłaby to animacja przedstawiająca przechodnia, który przypadkiem, przechodząc przez Plac Wolności, gubi się w przedwojennej Łodzi i zatrzymuje na chwilę, jakby zdziwiony miejscem, w którym się znalazł - możemy ją zobaczyć na TEJ stronie jako drugą od góry. 

Kolorowy Świat Nessy – tu autorka nie poszukuje kolorowych fotografii w teraźniejszości, tylko... tworzy je sama. Sięga zarówno po powszechnie znane materiały, jak i np. przedwojenne reklamy, portrety z XIX wieku czy fotografie amerykańskich pin-up girls. Koloruje fotografie z powstania, getta, a także pocztówki z przedwojennych miast. Efekt jest znakomity i pokazuje, że wbrew temu, co sądzą niektórzy, świat przed drugą wojną światową wcale nie był czarno-biały, tylko pulsował wszystkimi kolorami tęczy. Blogerka pochodzi z Olsztyna, więc na jej stronie znajdziemy naprawdę sporo fotografii Warmii i Mazur, raczej mało znanego „fotograficznie” rejonu. Autorka sięgnęła również po fotografię z naszej książki "Przedwojenne Bieszczady", przedstawiającą uzdrowisko w Truskawcu.

W wersji czarno-białej...
... i pokolorowanej. Źródło: www.kolorowyswiatnessy.blogspot.com

Podobne blogi opierające się na zestawieniu starego z nowym trudno zliczyć - kolaże przed- i powojennych fotografii znajdziemy również m.in. na blogu "Dawno temu w Krakowie", a źródłem nieocenionych informacji na temat Łodzi jest blog "Baedeker łódzki", który oprócz omawiania przedwojennych fotografii m.in. ostatnio opublikował niezwykle ciekawą galerię zestawiającą zdjęcia miasta ze zdjęciami z... Dominikany, które niekiedy trudno od siebie odróżnić.

Oczywiście blogów, które eksperymentują ze starymi fotografiami, dając im swojego rodzaju "drugie życie" jest znacznie więcej. Oprócz wartości sentymentalnej takie strony mają jedną niezaprzeczalną zaletę - pokazują, że świat sprzed stu lat, który - wydawać by się mogło - wojna oddzieliła od naszych czasów grubą kreską, wciąż jest obok nas. Wystarczy uważnie się rozejrzeć, żeby dostrzec jego ślady na ulicach, którymi codziennie przechodzimy, w parkach, w których odpoczywamy. A czasem warto po prostu pochylić się na moment nad przedwojenną fotografią.

wtorek, 29 lipca 2014

Pilecki rap, Pilecki rock – o muzycznej sławie rotmistrza


http://www.rm.com.pl/product-pol-730-Rotmistrz-Pilecki-Ochotnik-do-Auschwitz.html


Człowiek niegdyś zapomniany, w ostatnich latach popularny jak mało który polski bohater – rotmistrz Witold Pilecki. Jego nazwisko odmieniane jest przez wszystkie przypadki podczas uroczystości związanych z drugą wojną światową, a wokół kolejnych wydarzeń związanych czy to z poszukiwaniem miejsca jego pochówku, czy to z postawieniem pomnika toczą się zażarte dyskusje.

Witold Pilecki to zarówno bohater kibiców piłkarskich, którzy na uroczystościach z nim związanych zapewniają budzącą grozę przeciętnego obywatela „oprawę”, jak i poważnych historyków, badających jego historię - książka Adama Cyry "Rotmistrz Pilecki. Ochotnik do Auschwitz" ukazała się jakiś czas temu w naszym wydawnictwie. Film z Marcinem Kwaśnym w roli głównej powstaje właśnie dzięki inicjatywie „Projekt Pilecki”, przygotowanej przez Stowarzyszenie Auschwitz Memento, wcześniej został zrealizowany spektakl Teatru Telewizji – Śmierć rotmistrza Pileckiego. Ale wielką popularność i zupełnie nieoczekiwaną sławę wśród młodzieży zyskał „Ochotnik do Auschwitz” w muzyce popularnej. W internecie można znaleźć kilkanaście numerów z różnych muzycznych stron, które poświęcone są rotmistrzowi w całości lub tylko o nim wspominają.

Zdecydowanie na pierwsze miejsce wśród muzyków zafascynowanych postacią Pileckiego wybija się hard-rockowa Forteca, która poświęciła mu całą płytę zatytułowaną „Rotmistrz”. Wcześniej nagrali również dokumentalny film „Ucieczka z piekła” – pokazujący rajd zespołu szlakiem, którym Pilecki wydostał się z Auschwitz. Ostre granie zespołu doskonale trafia do ludzi młodych, dla których pierwszy kontakt z postacią bohatera to właśnie muzyka.



Zdecydowanie jednak najwięcej wzmianek o rotmistrzu pojawia się w kawałkach hip-hopowych. Podczas gdy artyści tzw. „głównego nurtu” boją się poruszać trudnych tematów, tego typu utwory, nagrywane zazwyczaj przez małe wytwórnie, zdobyły popularność niemal wyłącznie dzięki dotykaniu tematyki trudnej, bolesnej i kontrowersyjnej. Wbrew powszechnemu przekonaniu hip-hop nie skupia się tylko na trudnym dzieciństwie w blokowiskach, ale sięga również po historię. Rapowaną biografię bohatera przedstawili między innymi Evtis w "Ochotniku" i Tadek z "Firmy", którego "Rotmistrz Pilecki" znalazł się na płycie "Niewygodna prawda" obok utworów o Generale Nilu, Danucie Siedzikównie "Ince" i żołnierzach wyklętych. Sam raper w jednym z wywiadów stwierdził:

Istnieje wymiar „prospołeczny i prorodzinny” wzrostu popularności naszej historii, dlatego że np. młodzi ludzie orientują się, że ich dziadek to bohater, gdzie jakiś czas temu był tylko zrzędliwym staruszkiem lub kimś, kto umarł. Dzisiaj okazuje się, że syn pyta ojca, kim był jego dziadek. To się rzadko wcześniej zdarzało. Nie wiem, na ile jest to zasługa nagranych przeze mnie kawałków, ale sądzę, że swoją cząstkę do tego dorzuciłem.
Można spierać się co do wartości muzycznej tych utworów, ale nie sposób odmówić im szczerości.


Po historię bohatera z Auschwitz i życiorysy żołnierzy wyklętych sięgnęły zespoły hard-rockowe, hip-hopowe, artyści wykonujący poezję śpiewaną, folk (Zayazd "Ballada o rotmistrzu Pileckim") i formacje metalowe (Hetman "Damned Soldiers"). Sporą zasługę w powstawaniu kolejnych utworów i ich propagowaniu ma wspomniane wcześniej Stowarzyszenie Auschwitz Memento - to dzięki ich inicjatywie powstały takie utwory jak "Zabrali mi ciebie, tato" zespołu Joined. 

Co jeszcze zwraca uwagę przy przeszukiwaniu internetu w poszukiwaniu utworów o rotmistrzu, to fakt, że wiele jest wśród nich piosenek amatorskich, nagranych najprostszymi metodami z akompaniamentem gitary. Spora ich część jest autorstwa ludzi młodych, często młodszych niż dwadzieścia kilka lat. Każde pokolenie potrzebuje autorytetów – niezwykle interesujący jest fakt, że znalazło jeden z nich w zapomnianym bohaterze drugiej wojny światowej. Przez lata starannie wykorzeniany ze świadomości narodowej, rotmistrz Pilecki zyskał sobie w wolnej Polsce należny szacunek i grono pasjonatów pielęgnujących pamięć o nim. Nie tylko w piosenkach.

środa, 25 czerwca 2014

"Jeśli czytasz te słowa..." - listy o życiu i śmierci



Jeśli czytasz te słowa


Mam nadzieję, że nie wydam się samemu sobie ani komukolwiek innemu ckliwy. Nie żyję. A to paskudna sprawa – pisał w 2008 roku major Andrew Olmsted, amerykański żołnierz na służbie w Iraku.

„Jeśli czytasz te słowa” Sian Price w swoim założeniu przypomina trochę książki z innej serii Wydawnictwa RM - „Świadkowie – zapomniane głosy”. Podobnie jak w książkach "D-Day" czy "Pierwsza wojna światowa" autorka oddaje głos świadkom i uczestnikom wojen i z ich relacji buduje swoją narrację. Jednak tym razem mamy do czynienia nie z relacjami nagrywanymi po upływie kilku lub kilkunastu lat od zakończenia wojny, ale z listami pisanymi z samego jej centrum. Listami szczególnymi. Sian Price podjęła się bowiem niezwykłego zadania – zgromadziła kilkaset listów pożegnalnych, pisanych przez żołnierzy z linii frontu od wojen napoleońskich po współczesne kampanie w Afganistanie i Iraku. Listów pisanych w obliczu śmierci, czasem „na zapas”, przed bitwą, czasem po niej – nierzadko dyktowanych przez śmiertelnie rannych. Na podstawie tych relacji powstała audycja BBC Radio 4 "If you're reading this...". Autorka nie ograniczyła się wyłącznie do przytoczenia fragmentów listów, podjęła się również próby przeanalizowania samego zjawiska "listu pożegnalnego" i tego, jak zmieniały się one przez ostatnie dwieście lat. Dostrzega to, co między wierszami i opisuje, jak poszczególne konflikty wpływały na psychologię żołnierzy. Często wspomina również o adresatach - reakcjach matek, ojców, narzeczonych i dzieci na śmierć bliskich i sposobach, w jakie radzili sobie z tą traumą.

Oboje wiecie, jak nienawidzę wojny i lękałem się myśli o niej przez całe życie. A jednak przydarzyła mi się ona – pisał do rodziców ppor. Michael Andrew Scott, pilot RAF, który zginął podczas lotu nad kanałem La Manche 24 maja 1941 roku. Listy pisane przez tego żołnierza pełne są ambiwalentnych uczuć – z jednej strony towarzyszy mu bowiem cały czas strach przed śmiercią, z drugiej pisze, że wojna ukazała mu 

nową rzeczywistość, w której człowieka nie krępują ziemskie ograniczenia i konwencje, w której może on się bawić w chowanego z chmurami albo przypatrywać się osobliwie cichemu światu poniżej, przetaczającemu się w spokoju, omiatanemu tylko przez dziwnie ulotne cienie, mknące ku cenie, jaką muszę zapłacić za te przeżycia.

Podobną ambiwalencję możemy odnaleźć w większości listów zawartych w książce, zarówno w tych pisanych przez uczestników wojny burskiej, jak i uczestników walk o Falklandy, obu wojen światowych i wojen z terroryzmem. Powracają jak bumerang pewne tematy – zderzenie wyobrażeń o wojnie z rzeczywistością, rozczarowanie polityką, relacje o śmierci przyjaciół, niepokój o losy rodziny po śmierci ojca, lęk przed śmiercią i pragnienie powrotu do domu, przemieszane z koniecznością pożegnania się z rodziną i dokończenia pozostawionych spraw. Ale zdarzają się też listy przepełnione chęcią walki, pełne wiary w propagandę – jak w liście japońskiego pilota-kamikadze z 1945 roku. Czasami sami walczący są tej propagandy świadomi - co widać choćby w listach Argentyńczyków biorących udział w konflikcie falklandzkim - ale mimo to ruszają do walki. Wątpliwościami dzielą się tylko w prywatnych notatkach i listach - i tak często cenzurowanych.

Chyba każdy z bohaterów książki wierzył, że listy okażą się pisane tylko „na wszelki wypadek”, że potem wszyscy będą śmiać się z ich taniego sentymentalizmu. W większości przypadków los chciał jednak inaczej – choć niektórym autorom udało się przeżyć. Od kwiecistych poematów z wojen napoleońskich do współczesnych notek żołnierzy-blogerów, z listów zgromadzonych przez Sian Price wyłania się przede wszystkim obraz bezsensu każdej wojny, choćby tej toczonej w słusznej sprawie. Myślimy o tym, gdy czytamy choćby takie słowa, pisane przez żołnierza poległego w Iraku w 2003 roku:

Mój aniele, moja żono, mja miłości, moja przyjaciółko. Jeśli czytasz te słowa, to znaczy, że nie wrócę do domu".

P.S.
Niestety audycja, na podstawie której powstała książka, nie jest dostępna online, jednak anglojęzycznym czytelnikom polecamy inne materiały historyczne BBC Radio 4 produkowane przez autorkę - m.in. serwis dotyczący pierwszej wojny światowej przygotowany przed 100 rocznicą jej wybuchu.

czwartek, 6 lutego 2014

O Lwowie przedwojennym - z sentymentem i bez



http://www.rm.com.pl/product-pol-652-Przedwojenny-Lwow-Najpiekniejsze-fotografie.html

Przy okazji recenzji, artykułów czy notek prasowych na temat serii „Przedwojenne najpiękniejsze fotografie” nie sposób uniknąć przymiotników „sentymentalny”, „nostalgiczny” słów "tęsknota" czy "świat, który przeminął bezpowrotnie". Bo trudno nie tęsknić do tętniących życiem plaż nad Wisłą pokazanych przez Jarosława Zielińskiego w albumie „Przedwojenne Kamionek, Grochów, Saska Kępa” i nie żałować zapierających dech w piersiach krajobrazów i bogactwa Karpat Wschodnich w „Przedwojennych Bieszczadach”.

Tymczasem podczas spotkania z Żanną Słoniowską w Krakowie, 27 stycznia, mieliśmy okazję poznać zupełnie inny punkt widzenia. Autorka „Przedwojennego Lwowa” już na samym początku zaznaczyła, że wolałaby unikać „sentymentalnych” sformułowań, bo sugerują one, że świat przedstawiony na fotografiach przeminął bezpowrotnie. Tymczasem miasto z albumu jest ciągle żywe, ciągle trwa w pamięci jego najstarszych mieszkańców, która przekazywana jest młodszym pokoleniom. 

Sprzedaż kwiatów i gałązek wierzbowych na Rynku. Zdjęcie z albumu "Przedwojenny Lwów"
 Autorka sama dba o to, by pamięć o dawnym Lwowie przetrwała. Prowadzi projekt „Lwów Przedwojenny”, polegający na gromadzeniu opowieści dotyczących miasta. Co ważne, nie ogranicza się tylko do polskiej części mieszkańców – wśród jej rozmówców znaleźli się również m.in. Żydzi i Ormianie, którzy na równi z polską i ukraińską ludnością tworzyli koloryt miasta. Fascynujące jest porównanie różnych spojrzeń na tę samą historię. 


Śledząc historię Lwowa, łatwo jest popaść w skrajności. Z jednej strony mamy bowiem tendencję do idealizowania Lwowa jako do miasta przenikających się kultur, zapominając, że nierzadko kultury te egzystowały wcale nie ze sobą, ale obok siebie - w ciekawy sposób opowiada o tym Jan Hubisz. Z drugiej strony nadmierne eksponowanie wzajemnych krzywd prowadzi często nie do wybaczenia, ale do zaślepienia. Autorka podczas spotkania wspomniała o skrajnie różnych postawach swoich rozmówców, z których niektórzy chętnie powracają do miasta dzieciństwa, inni – choć mogą, nie chcą wybrać się tam choćby w krótką podróż. I właśnie to niezwykle szerokie ujęcie rozmaitych poglądów, postaw, od emocjonalnych po zdystansowane, od entuzjastycznych po pełne bólu jest największą siłą tego projektu. Z niecierpliwością czekamy na dalsze wywiady, a tymczasem zapraszamy na spacer po tętniącym życiem Lwowie, który jeszcze nawet nie podejrzewa nadciągającej wojennej zawieruchy – na kartach albumu „Przedwojenny Lwów. Najpiękniejsze fotografie”. 

Stronę projektu "Lwów przedwojenny" znajdziecie TU.
Zapraszamy również na nasz "kresowy" profil na Facebooku.