wtorek, 3 grudnia 2013

"Starzy, zróbcie nam miejsce" - historia Hitlerjugend


Hitlerjugend

„Gdy młodzi ludzie w wieku 10 lat wstąpią do naszej organizacji i po raz pierwszy będą mieć okazję zaczerpnąć świeżego powietrza... nie powinniśmy pod żadnym pozorem pozwalać im wrócić w objęcia naszych starych speców od klasowości i pozycji społecznej, tylko niezwłocznie trzeba znaleźć im miejsce w szeregach partii, Frontu Pracy, S.A. lub SS... Potem Wehrmacht zajmie się ich dalszym rozwojem... W ten sposób nigdy już nie będą wolni, przez resztę swojego życia”.

Tak pisał Hitler w 1938 roku, nawet nie starając się ukryć swoich prawdziwych celów co do niemieckiej młodzieży zgromadzonej w organizacji, której patronował – Hitlerjugend. I do której – przynajmniej na początku – młodzież wstępowała dobrowolnie, z nadzieją i wiarą w to, że wreszcie uda im się doświadczyć poczucia przynależności. Żeby w jakiś sposób zrozumieć to, co dziś wydaje nam się absurdalne, warto zwrócić uwagę na sytuację, w jakiej przyszło żyć „dzieciom Hitlera”. Ich ojcowie w dużej większości albo oddali życie w okopach Wielkiej Wojny albo wrócili z niej okaleczeni fizycznie i psychicznie. Nic dziwnego, że całe pokolenie poszukiwało męskich wzorców w miejscach innych niż w rodzinie. A do tego rosnąca w siłę organizacja dawała im poczucie mocy i podsycała pragnienie zemsty za przegraną wojnę.

Jednak w pewnym momencie Hitlerjugend z organizacji młodzieżowej stała się swego rodzaju sektą, która jak burza parła do przodu wchłaniając inne organizacje (nierzadko w tym celu skrytobójczo mordując ich przywódców), terroryzując tych, którzy się jej przeciwstawiali oraz tych, którzy mogliby w jakiś sposób przytemperować krnąbrną młodzież – rodziców czy nauczycieli.

Ich kontrola osłabła jeszcze bardziej, gdy wraz z rozpoczęciem wojny w ramach programu KLV (Kinderlandverschickung, Wysyłanie dzieci na prowincję) dzieci i młodzież pod pretekstem ochrony przed nalotami wywożono do specjalnych ośrodków o surowej dyscyplinie bez żadnej możliwości ingerencji ze strony rodziców, a Hitlerjugend już otwarcie stała się organizacją militarną przygotowującą do służby w Wehrmachcie.

Do tego czasu Hitler starał się przypodobać młodzieży na różne sposoby. Jego działania obejmowały nawet zatrudnienie projektanta, który zaprojektował specjalne stroje dla dziewcząt z organizacji – miały być na tyle atrakcyjne, by młode uczennice chętniej się uniformizowały, a zarazem pozwalające na odrobinę indywidualności. Jednak kiedy już udało mu się zdobyć „rząd dusz”, a do Hitlerjugend należało już 98% (!) młodzieży niemieckiej, przestał grać dobrego wujaszka, a represje wobec tych, którzy z jakichś powodów nie chcieli się dostosować, stały się coraz drastyczniejsze.

I to właśnie rozdział dotyczący tych, którzy znaleźli się w opozycji do Hitlerjugend, jest w książce najciekawszy. Przywykliśmy bowiem traktować Niemców podczas drugiej wojny światowej jako monolit w mundurach z trupimi główkami. Tymczasem wśród zdominowanej przez Hitlerjugend młodzieży pojawiały się również działania opozycyjne, mniej lub bardziej otwarte, mniej lub bardziej świadome. Oprócz mitycznej już dzisiaj Sophie Scholl z „Białej Róży” jeszcze ciekawsza wydaje się działalność Blasen (bąbli), drobnych złodziejaszków nękających członków hitlerowskich organizacji, a także zakochanych w Ameryce i jej kulturze Edelweisspireten (piraci szarotki) oraz „rozpustnych i seksualnie rozpasanych” Swings, którzy za słuchanie jazzu i dixielandu często płacili życiem w obozach koncentracyjnych.

Czytając tę książkę, trudno nie zadać sobie niewygodnego pytania – jak my byśmy postąpili w obliczu tak narastającej presji – czy na miejscu bohaterów książki bylibyśmy w stanie stawić opór hitlerowskiej machinie, zdając sobie sprawę, że jest on skazany na niepowodzenie? Łatwo odpowiedzieć na to pytanie, siedząc w wygodnym fotelu i czekając na zbliżające się święta - warto jednak pamiętać, że odpowiedź twierdząca setki młodych osób osiemdziesiąt lat temu kosztowała życie...



wtorek, 12 listopada 2013

Garbo, czyli potęga dezinformacji



http://www.rm.com.pl/product-pol-659-Kryptonim-Garbo-Najskuteczniejszy-szpieg-drugiej-wojny-swiatowej.html

„Urodziłem się w Barcelonie, mieście, które nazywano niezrównanym” – tak zaczyna się historia opowiedziana przez jednego z najdziwniejszych szpiegów w historii wywiadu. Hiszpana, który za swoje zasługi w przekazywaniu strategicznych informacji podczas drugiej wojny światowej został doceniony tak bardzo, że odznaczyły go... obie strony konfliktu. Ta druga nawet nie zorientowała się, że z przekazywanymi wiadomościami było coś nie tak.

Z zawodu był... hodowcą drobiu. Porządny, wychowany w katolickich szkołach młodzieniec zawsze starał trzymać się z dala od polityki i dziejowych zawirowań. Jednak dorastanie w Hiszpanii lat trzydziestych raczej nie sprzyjało postawom neutralnym i historia wkrótce sama upomniała się o Juana Pujola. Gdy Katalonię ogarnęła wojna domowa, nasz bohater nieszczególnie palił się do walki. Jak tylko mógł, lawirował między zwalczającymi się armiami, zmyślając, kombinując, dezerterując, symulując, uciekając – aż do momentu, gdy bezpiecznie osiadł w Madrycie. Jednak nie dane mu było zaznać spokoju – wkrótce Europę ogarnął jeszcze krwawszy i groźniejszy konflikt. Ze wschodu do Hiszpanii docierały przerażające wieści o okrucieństwach dokonywanych przez armię Hitlera. 

Kiedy ogarniała mnie samotność, nie dawały mi spokoju strzępy informacji i plastyczne szczegóły, które zlewały się w moim umyśle w jeden przerażający, bezładny koszmar. Nie mogąc wyrazić swoich odczuć, pragnąłem sprawiedliwości. Z mieszaniny pogmatwanych myśli i fantazji, które wciąż kołatały mi się po głowie, powoli zaczął się wyłaniać plan. Muszę coś zrobić – coś praktycznego. Muszę przyczynić się do triumfu dobra.

 Zapewne większość młodych ludzi tamtych czasów, chcąc walczyć z Hitlerem, po prostu zaciągnęłaby się do armii, ale nie Juan Pujol Garcia. Ten zagorzały pacyfista, który podczas wojny w 1936 roku nie oddał ani jednego strzału, zdecydował, w myśl zasady "pióro jest silniejsze od miecza", że zostanie szpiegiem. Jaki jednak pożytek miałaby brytyjska armia z hiszpańskiego hodowcy drobiu, który nie ma żadnych kontaktów z siłami wroga, a w dodatku kiepsko mówi po angielsku? Nic dziwnego, że nasz bohater z hukiem wyleciał z ambasady w Madrycie, której zaoferował chęć współpracy z aliantami. Przy kontaktach z drugą stroną konfliktu nie popełnił już tego samego błędu. Kiedy zgłosił się do Abwehry jako rozmiłowany w naukach Hitlera „początkujący” nazista, operował już rozległą siatką kontaktów, agentów i subagentów w różnych częściach Wielkiej Brytanii i na różnych szczeblach władzy. Imponujące. Zwłaszcza zważywszy, że od początku do końca wszyscy byli tylko wymysłem jego wyobraźni. Dodajmy jeszcze, że Arabel, bo taki kryptonim otrzymał Garcia od Niemców, nigdy w życiu nie był w Anglii, a swoje wiadomości dość pokrętnym szlakiem przesyłał z Lizbony, do której udało mu się dostać z Madrytu. 

Jakiś czas temu wydana w naszym wydawnictwie książka – „Szpiedzy. Tajna armia Hitlera” była opowieścią o potędze informacji. „Kryptonim Garbo” to z kolei opowieść o potędze dezinformacji. Największym osiągnięciem Garcii, wtedy już podwójnego agenta Mi5, i jego oficera prowadzącego, Tomasa Harrisa (z zawodu artysty malarza i sprzedawcy dzieł sztuki), była operacja „Fortitude” z 1944 roku, największa akcja dezinformacyjna w dziejach, mająca na celu odwrócenie uwagi Niemców od przygotowań aliantów do Dnia "D". W celu zmylenia wroga Brytyjczycy m.in. budowali fałszywe lotniska, kręcili fikcyjne filmy propagandowe pokazujące ruchy nieistniejących wojsk (aby manewry udawały wiosenne, filmowcy m.in. przycinali liście na drzewach, a w kadr "dyskretnie" podsuwali kalendarze z niewłaściwymi datami). W tym czasie Juan Pujol - już jako Garbo - robił, co mógł, aby utwierdzić wroga w jego błędnych przekonaniach, a wróg... we wszystko wierzył, a dodatkowo hojnie opłacał jego "siatkę". Gdyby nie sprytny Hiszpan i angielski malarz, lądowanie w Normandii poniosłoby klęskę, a losy wojny mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej.

Garbo – ten kryptonim nadali Hiszpanowi alianci ze względu na jego niebywałe zdolności aktorskie i nadzwyczajną wręcz wyobraźnię. Dlatego też, czytając, niejednokrotnie zadajemy sobie pytanie, czy przypadkiem i nas ten oszust nad oszustami nie robi w konia. Czy człowiek o dwudziestu czterech osobowościach potrafi jeszcze odnaleźć granicę między prawdą a zmyśleniem? Czy rzeczywiście przydarzyłyby się wszystkie nieprawdopodobne historie, o których wspomina? Z drugiej strony - może właśnie dlatego tę książkę tak doskonale się czyta...

poniedziałek, 21 października 2013

Gorączka przedtargowa

Na ostatniej prostej przed targami książki w Krakowie wydawnictwa pracują na najwyższych obrotach, a drukarnie drukują z prędkością ocierającą się o ponaddźwiękową. I my również w okresie "okołotargowym", czyli koniec października - początek listopada będziemy mieli się czym pochwalić. Oto szybki rzut oka na nasze nowości:

Przedwojenny Lwów. Najpiękniejsze fotografie

http://www.rm.com.pl/product-pol-652-Przedwojenny-Lwow-Najpiekniejsze-fotografie.html


 To już osiemnasty tytuł w serii, która wystartowała w 2009 roku „Przedwojennym Żoliborzem”. I kolejny poświęcony polskim Kresom. Unikalne zdjęcia, z których większość jest po raz pierwszy publikowana w Polsce, zostały wykonane przez ówczesnych mistrzów fotografii - Adama Lenkiewicza, Zygmunta Goldhammera czy Marka Münza. Są na nich kościoły, cerkwie i synagogi – te nadal zdobiące panoramę miasta i te nieistniejące; rzadkie ujęcia zapomnianych przedwojennych kawiarni, kin, pasaży i sklepów, uwieczniony przez folklor targ Krakidały, pierwszy tramwaj elektryczny, przepych Międzynarodowej Wystawy Krajowej, duma wyścigów Grand Prix, a także zwyczajni ludzie  podczas wykonywania swych codziennych zajęć lub spacerów – w cylindrach i melonikach, w gorsetach i ze zwiewnymi szalami.
Dla wszystkich, którzy chcieliby postawić sobie na półce wehikuł czasu...

1945. Polowanie na niemieckich naukowców

 Historia, która zainspirowała Iana Flemminga, twórcę postaci Jamesa Bonda. Książka o tajnej brytyjskiej jednostce specjalnej T-Force, którą pchnięto do śmiertelnego wyścigu o tajemnice nazistów. Gnając na złamanie karku, często wkraczali w miejsca, do których jeszcze nie dotarły alianckie wojska. W zaledwie pięciuset ludzi z kilkoma dżipami zajęli Kilonię, w której znajdowało się dwanaście tysięcy uzbrojonych Niemców – aby zdobyć nazistowskie zakłady budowy okrętów podwodnych. Po wojnie pomagali w przemycaniu niemieckich naukowców ze strefy rosyjskiej i wywożeniu ich na Zachód.

Więzienia stalinowskie w Polsce. System – codzienność – represje

 Generał Emil „Nil” Fieldorf, rotmistrz Witold Pilecki – to najbardziej znani więźniowie, którzy stracili życie w stalinowskich zakładach karnych. Jednak w maju 1945 r., z chwilą zakończenia działań wojennych, dokumenty informują o około 59 tysiącach ludzi ulokowanych w obozach i więzieniach na terenie Polski. Dwa lata później w zakładach karnych i obozach przebywało blisko 124 tysiące osób. Nie tylko wskutek wyroków śmierci, lecz przede wszystkim z powodu katastrofalnych warunków i szerzących się epidemii życie straciło ponad dwadzieścia tysięcy, a liczba ta wydaje się obecnie mocno zaniżona. Książka w szczegółowy sposób opisuje życie codzienne w więzieniach stalinowskich. Dowiemy się, jak wyglądała organizacja zakładów karnych, jak wyglądały ich regulaminy oraz praca i nadużywanie władzy przez strażników. Bez upiększeń poznamy życie więźniów – pracę i czas wolny, zobaczymy jak mimo tragizmu sytuacji, w jakiej się znaleźli, obchodzili święta i uroczystości. Autor opisuje również ucieczki oraz bunty, które wybuchały w więzieniach i obozach.

To ważna, przejmująca opowieść o wydarzeniach, które przez lata próbowano przeinaczać i ukrywać.

Hitlerjugend. Dzieci Hitlera.
 Kolejna książka z serii „Sekrety historii”, która zagląda za kulisy drugiej wojny światowej, ujmując poszczególne tematy w sposób, który pozwala rzucić nowe światło na znane wydarzenia i zrozumieć ich przyczyny. Tym razem „od środka” zobaczymy funkcjonowanie Hitlerjugend, okrytej złą sławą organizacji paramilitarnej, przybudówki Oddziałów Szturmowych NSDAP. Dlaczego młodzież z taką chęcią wstępowała do „szkoły”, która łamała ich wolę, wstrząsała podstawami tradycyjnej moralności, jednocześnie utrzymując, że stoi na ich straży? Kim tak naprawdę były „dzieci Hitlera”?

A tymczasem zapraszamy na nasze stoisko B6 podczas Targów Książki w Krakowie - już od tego czwartku :)







poniedziałek, 14 października 2013

Bieszczadzka piosenkologia


 Przedwojenne Bieszczady

Bieszczadzki deszcz pada jakoś inaczej, bieszczadzkie gwiazdy świecą jakby mocniej, bieszczadzka cisza jest najcichsza ze wszystkich, bieszczadzkie drzewa szumią jakby w innym rytmie, bieszczadzka trawa jest bardziej zielona, że już o bieszczadzkich aniołach nie wspominając... Co takiego jest w Bieszczadach, że samo dodanie przymiotnika „bieszczadzki” do jakiegoś pospolitego wyrazu natychmiast sprawia, że czas zwalnia, wszystko wokół się uspokaja i jakoś mimowolnie zamiast o pracy, stresie i obowiązkach zaczynamy myśleć o ognisku, gitarze i piosenkach. Przy okazji prowadzenia na facebooku profilu książki  Przedwojenne Bieszczady przesłuchałam ich już jakieś kilkadziesiąt i mam wrażenie, że to zaledwie wierzchołek góry lodowej.

Zagadką jest, dlaczego Bieszczady aż tak bardzo zapisały się w naszej narodowej piosenkologii. Ba! Są nawet zespoły (i oczywiście nie mówię tu o zespołach ludowych), które prawie całe swoje płyty wypełniają bieszczadzkimi motywami, żeby wspomnieć tylko obowiązkowe KSU i Stare Dobre Małżeństwo i nieco mniej znany zespół „Cisza jak ta”. A przecież nawet Zakopower rzadko kiedy śpiewa o Zakopanem... Zapraszam zatem na krótki i mocno subiektywny przegląd bieszczadzkiej piosenkologii.

Anioły są takie zielone

 
 

Wydawać by się mogło, że wszystko zaczęło się od tej piosenki – to właśnie po niej posypała się prawdziwa lawina poezji śpiewanej dotyczącej gór. Autorem tekstu jest Adam Ziemianin, krakowski poeta i dziennikarz. To ta piosenka spopularyzowała Bieszczady jako sielską, pogodną, zieloną krainę, nad którą czuwają pełne dobroci anioły. I to właśnie tę piosenkę najchętniej śpiewa się przy bieszczadzkich ogniskach. Wkrótce potem festiwal „Bieszczadzkie Anioły” sprawił, że co drugi poeta z podkarpackiego chwytał za gitarę i śpiewał o połoninach, aniołach, gwiazdach i ciszy.


Ale to wcale nie SDM jako pierwszy rozsławił Bieszczady w piosence. Chociaż jeszcze w latach sześćdziesiątych Tadeusz Woźniakowski zaśpiewał "Balladę bieszczadzką", wszystko tak na dobre zaczęło się pod koniec 1977 roku. To wtedy zaczęła działalność Wolna Republika Bieszczad, nieformalna organizacja, która wkrótce skupiła się wokół nowo powstałej punkrockowej grupy KSU. Chociaż jej wywrotowa, "chuligańska" działalność była trochę wyolbrzymiona przez ówczesne władze, dziś okryła się legendą, a piosenki wyrażające idee WRB, takie jak „Ustrzyki”, „Za mgłą” czy „Moje Bieszczady” stworzyły mit Bieszczad – krainy wolnej od polityki, gdzie człowiek staje się lepszy, gdzie „od złych rzeczy na dole/jesteś mgłą oddzielony”. O tym samym w 1989 roku śpiewał Jacek Kaczmarski w piosence zatytułowanej po prostu „Bieszczady”.





Równolegle w 1978 roku ukazała się płyta Krystyny Prońko „Deszcz w Cisnej”, a jeszcze wcześniej Wojciech Młynarski śpiewał „Po prostu wyjedź w Bieszczady”...

Twoje włosy jak połoniny...
 
Jednak to właśnie po premierze albumu Starego Dobrego Małżeństwa z 2000 roku ruszyła prawdziwa lawina ballad o bieszczadzkiej tematyce, z obowiązkowymi elementami takimi jak anioł (tymczasem anioły tatrzańskie i świętokrzyskie ciągle czekają na swoich poetów...), cisza, gwiazdy, deszcz, ognisko, wiatr, mgły i połoniny.



Oprócz punk rocka i najliczniej reprezentowanej poezji śpiewanej w ciągu ostatnich dwóch dziesięcioleci mieliśmy również bieszczadzkie reaggae, bieszczadzkie tango, a nawet... bieszczadzkie disco polo. Niejeden kabaret parodiował też to zbiorowe szaleństwo na temat połonin. Jednak wszystkie te piosenki łączyło jedno - pokazywały Bieszczady jako raj na ziemi – zielony, sielski, oderwany od reszty świata, gdzie jak nigdzie indziej można żyć w zgodzie z naturą. 

Bieszczadzkie cmentarze
 
A przecież z tymi Bieszczadami nie zawsze tak było... niejeden raz, podczas obu wojen światowych połoniny spływały krwią, a przygraniczne wsie i miasta stawały się areną walk między wojskami różnych narodów. Po wojnie wcale się nie uspokoiło – w wyniku przymusowych akcji repatriacyjnych swoje ziemie musiało opuścić kilkadziesiąt tysięcy ich rdzennych mieszkańców – Łemków, Bojków oraz Rusinów. Duchy tych, którzy kiedyś spacerowali bieszczadzkimi szlakami ciągle krążą wokół harcerskich ognisk, a echa tych wydarzeń, chociaż rzadko kiedy bezpośrednio, również pojawiają się w piosenkach. Zazwyczaj jako podskórny niepokój, lęk przed przemijaniem, tęsknota za tym, co odeszło, za światem, który już nie wróci.  Ten niepokój możemy odnaleźć w piosenkach SDM, jak choćby „Blues nocy bieszczadzkiej” z albumu o tym samym tytule. Warto również wsłuchać się w „Moje Bieszczady” KSU, wspomnienie odwiedzin na górskim cmentarzu, jednym z tych, których wiele rozsianych jest po miasteczkach i wioskach regionu. 




O tym świecie, który przeminął, opowiada album „Przedwojenne Bieszczady, Gorgany i Czarnohora” Andrzeja Wielochy. Warto sięgnąć po niego, żeby spojrzeć na znane miejsca na nowo i dowiedzieć się więcej o tych, które już nie istnieją. Dziś swojskie i spokojne – przed wojną Bieszczady kusiły egzotyką kultury huculskiej, łemkowskiej i bojkowskiej, uzdrowiska tętniły życiem i śmiało konkurowały z Zakopanem, a naftowi potentaci z Borysławia czy Bitkowa zdobywali i tracili fortuny. Uwierzylibyście? Nie? To przeczytajcie. 

P.S.
A jakie są Wasze ulubione bieszczadzkie piosenki?

piątek, 11 października 2013

Absurd i tragizm - "Świadkowie - zapomniane głosy. Pierwsza wojna światowa"


Seria „Świadkowie – zapomniane głosy” to książki szczególne. Chociaż to publikacje historyczne, komentarz historyka jest szczątkowy i raczej nakreśla tło niż prezentuje tezy czy szczegółowy opis. Książki oddają bowiem głos zwykłym ludziom - świadkom i uczestnikom wydarzeń. Czasami będą to dowódcy oddziałów na polu bitwy, czasami – zwykli żołnierze, innym razem – przypadkowi przechodnie. Wszystkie głosy tworzą mozaikę, dzięki której znane z kart podręczników wydarzenia nabierają życia. 

Pierwsza refleksja po zakończeniu książki była dla mnie dość oczywista – dotyczyła różnic w odbiorze Wielkiej Wojny przez Polaków i obywateli państw zachodnich. W naszej świadomości sama wojna właściwie nie istnieje – nawet Legiony Piłsudskiego, ułani na koniach, a przede wszystkim - radość z odzyskania niepodległości funkcjonują jakby osobno, bez powiązania z wojenną rzeczywistością. Tymczasem dla państw zachodnich pierwsza wojna była niemożliwą do uleczenia traumą, która kosztowała życie lub utratę zdrowia miliony młodych mężczyzn.

Dlatego czytanie wspomnień weteranów frontu zachodniego może być niezwykle bolesne – ich marzenia o szturmach na wroga zderzyły się nagle z ponurą rzeczywistością okopów.
Nasz sektor na północ od Armentieres przerwał ogień. Można sobie łatwo wyobrazić, w jakim stanie były latryny. Nie dało się spać, każda minuta ciągnęła się jak godzina. Ciała poległych leżały na polu walki. Deszcz nie ustawał. Nasze okopy miały głębokość około dwóch metrów, a poziom wód gruntowych był pół metra niżej. Brodziliśmy w marglu lub żółtej, wodnistej, gliniastej mazi. Kiedy nadszedł wieczór i mogliśmy już wydostać się na zewnątrz, zajęło nam to około godziny. Niektórym osuwała się stopa, wpadali do wody i topili się. Nie było ich widać, ale potem wyczuwaliśmy pod nogami ich ciała.
Strzelec Henry Williamson, Londyńska Brygada Strzelców
To wspomnienie z pierwszej bitwy pod Ypres – czyli mamy dopiero rok 1914. A potem będzie już tylko gorzej:
Ciała niektórych rozpadły się na dwa, a niektórych na trzy kawałki. Wszędzie walały się ręce i nogi. Czuć było gryzący swąd wybuchu. W tamtej chwili zniknęły moje wszelkie romantyczne wyobrażenia dotyczące wojny. Następnego dnia miałem zbierać kawałki ciał rozpryśnięte wokół worków z piaskiem.
Szeregowy R. Richards, Królewskie Wojska Inżynieryjne
Wojnę oglądamy przez pryzmat doświadczeń pojedynczych żołnierzy – nie sposób jednak uciec od myśli o tych, którym te doświadczenia zawdzięczają. Niektóre spośród wspomnień bardzo dobitnie ukazują fakt, że Wielka Wojna w oczach przywódców po obu stronach frontu była jednym wielkim poletkiem doświadczalnym dla nowych rodzajów broni. Gazy bojowe, czołgi, granaty, miotacze ognia, bardziej śmiertelne rodzaje pocisków – wszystkie te udogodnienia mające na celu zabijać łatwiej, szybciej i większą ilość ludzi zostały przez bohaterów książki dokładnie przetestowane. Technologie te były jeszcze prymitywne, ale już wtedy – śmiercionośne, chociaż żołnierze dopiero uczyli się ich używać.

Oprócz tragizmu sytuacji żołnierzy (lecz także przykładów radzenia sobie z losem, poczucia humoru, braterstwa broni) książka najdobitniej chyba ze wszystkich w tej serii pokazuje absurdalność wojny jako zjawiska. Historie opowiadane przez żołnierzy z pierwszej linii bywają zadziwiające. Momentami okopy znajdowały się tak blisko siebie, że walczący mogli spokojnie ze sobą porozmawiać, a nawet – podać sobie ręce.W książce znajdziemy również relacje (chociaż różniące się szczegółami) ze słynnego "rozejmu bożonarodzeniowego", kiedy to doszło do bratania się żołnierzy przeciwnych oddziałów.
Po ataku przeprowadzonym 19 grudnia wróciliśmy do tych samych okopów, gdzie zastało nas Boże Narodzenie. To była surowa zima, wszędzie leżał śnieg, wszystko było białe. Zeszpecony krajobraz wyglądał potwornie w swoich prawdziwych barwach – gliny, błota i pokruszonej cegły – ale pokryty puchem stał się nagle piękny. I wtedy usłyszeliśmy, jak Niemcy śpiewają „Cicha noc, święta noc”, a po chwili nadeszła od nich wiadomość – życzenia „Wesołych Świąt”. Więc my też posłaliśmy im życzenia.
Szeregowy Frank Sumpter,  Londyńska Brygada Strzelców

I chociaż trudno uwierzyć, że scena wyglądała tak, jak w nominowanym do Oscara filmie "Wesołych Świąt", równie mocno pokazuje tragizm i absurd sytuacji, w jakiej znaleźli się żołnierze.



W końcowych relacjach żołnierzy, tych dotyczących zakończenia wojny, próżno szukać radości z powrotu do domu. Widzimy raczej gorycz, zagubienie i niepewność tego, co stanie się teraz. W końcu przez całe cztery lata ich świat zaczynał się i kończył na ścianach okopów. 

„Głosy” przywołane w książce pochodzą z liczącego ponad 33 000 nagrań archiwum historii mówionej londyńskiego Imperial War Museum. Samo muzeum zostało założone w 1917 roku dla upamiętnienia ofiar pierwszej wojny światowej. Obecnie znajdują się w nim wystawy i prezentacje multimedialne poświęcone konfliktom od 1914 roku do współczesności. Dość znamienny jest fakt, że jego aktualna główna siedziba przy Lambeth Road w gminie Southwark mieści się w budynku... dawnego szpitala psychiatrycznego.


środa, 25 września 2013

Blog Wydawnictwa RM




Założyć bloga, który trochę o kuchni będzie opowiadał o kulisach pracy w Wydawnictwie RM i o książkach, które to wydawnictwo wydaje... czemu nie? Rach-ciach i tak powstał blog „Wydawnicze historie”.
Potem postanowiłam edytować profil blogera i trochę się zdziwiłam, kiedy przyszło określić branżę, w której już od jakiego czasu pracuję.
Naiwnie szukam pod „W” jak wydawnictwa.
Niestety, figuruje tam tylko „Wymiar sprawiedliwości”. A jak wiadomo, rynek wydawniczy jest mocno niesprawiedliwy, i to w różnych wymiarach. Odpada.
Nie ma też branży „Książki” a nawet „Kultura”. Jest co prawda „Sztuka”, ale i tak trochę smutno.
Mamy za to możliwość założenia bloga w kategoriach „Inżynieria”, „Militaria”, są też „Chemikalia” oraz „Bankowość inwestycyjna”.
Może w takim razie „Działalność non-profit”? Nie, nie przesadzajmy :)
I wreszcie maaaaam! Enigmatyczna nazwa branży „Publikowanie”. Lepszy rydz niż nic.
No to opublikujmy coś :)