piątek, 20 lutego 2015

Pan fotograf pod czarną płachtą zrobi pstryk - o książce „Mój przyjaciel Hitler”




Mój przyjaciel Hitler

 Heinrich Hoffmann, urodzony w 1885 roku, nie wykonał oczywiście słynnej „pierwszej fotografii Hitlera” z cytowanego w tytule wiersza Szymborskiej, chociaż nie byłoby dziwne, gdyby w swojej zarozumiałości ją sobie przypisał. Jest jednak autorem ponad dwóch milionów (!) zdjęć Führera, które pomogły stworzyć jego legendę jako polityka i człowieka. Jak czytamy we wprowadzeniu, obaj odnieśli przy tym duże korzyści - Hitler zapewnił sobie usługi fotografa o bezsprzecznym talencie i pomysłowości, natomiast Hoffmann miał z czasem otrzymać lukratywny, niemal całkowity monopol na wykonywanie zdjęć nazistowskiemu przywódcy. I choć Hitler z pewnością nie był naiwny w kwestiach publicznego wizerunku i propagandy, to głównie Hoffmann odpowiadał za przekładanie jego idei na język błony fotograficznej i odbitek. Książka jest zapisem wspomnień Hoffmanna po raz pierwszy opublikowanych w 1955 roku, wśród których przeczytamy zarówno o początkach jego działalności fotograficznej i filmowej, jak i o latach spędzonych u boku dyktatora oraz aresztowaniu po upadku Rzeszy.

 Przyjaciele i wrogowie

Hoffmann zarejestrował najsłynniejsze wydarzenia z życia dyktatora i nazistowskich Niemiec w ogóle – możemy na nich obejrzeć jak w 1933 Hitler został mianowany kanclerzem, wizyty zagranicznych oficjeli w III Rzeszy (niby niewiele znaczące ceremonialne uściski dłoni, uśmiechy, poklepywanie się po plecach - kilka lat później bohaterowie fotografii zapewne zapłaciliby każdą cenę, byle zdjęcia nie zostały upublicznione), reportaż z wydarzeń towarzyszących paktowi Ribbentrop-Mołotow. Podczas czytania wspomnień Hoffmanna uderza przede wszystkim beztroska naiwność fotografa, który był świadkiem najważniejszych decyzji podejmowanym w gronie dyktatora, a zarazem cały czas podkreśla, jak bardzo nie lubił niesprawiedliwości. Szczyci się wpływem, jaki miał na Hitlera, tym, w jaki sposób udało mu się uratować kilku „niesprawiedliwie skazanych” więźniów Trzeciej Rzeszy (zawsze przez kogoś innego, nie przez jego przyjaciela). Jednocześnie zupełnie nie dopuszczał do siebie myśli o zbrodniach popełnianych w imię Führera. Dla niego druga wojna światowa była przede wszystkim szeregiem spotkań, kolacji, uroczystych koktajli, licytacji zrabowanych dzieł sztuki. Nawet kiedy porażka nazizmu stała się faktem, „wrażliwy na niesprawiedliwość” Hoffmann wciąż uważał, że stał po słusznej stronie, a za zbrodnie odpowiedzialni są wszyscy oprócz jego najlepszego przyjaciela. Wspomnienia fotografa pokazują w ciekawy sposób „dwór” wodza Trzeciej Rzeszy, wewnętrzną rywalizację jego współpracowników – Hoffmann nie szczędzi szpil Goebbelsowi, podkreśla że to on przedstawił Hitlerowi Ewę Braun, tworzy swój wizerunek jako najserdeczniejszego przyjaciela, który potrafił wpływać na decyzje Führera. Który wyrasta w tej książce na niemal dobrodusznego wujaszka, oburzającego się na wypchane zwierzęta, ponieważ nie cierpi krwawych sportów. Co byłoby zabawne, gdybyśmy nie znali szerszego kontekstu tej historii.


Heinrich Hoffmann w 1945 roku - zdjęcie z archiwów US Army

Pierwszy spin doctor?

Książka, poza tym że jest historią tej niezwykłej znajomości, jest również opowieścią o tym, jak na rozprzestrzenianie się idei wpływa sam jej przekaz. A do tego Hitler przywiązywał bardzo dużą wagę. Pilnował tego, jak jest postrzegany wśród najbliższych współpracowników, dbał o wygląd i strój, często kazał wykonywać Hoffmannowi całe serie zdjęć, żeby przekonać, się w jaki sposób wygląda najkorzystniej. Momentami jego zachowanie przypominało kaprysy primadonny albo współczesnego celebryty – lęk przed sfotografowaniem w „niekorzystnej” sytuacji, próba kształtowania wizerunku przy pomocy mediów, czy wiele innych cech jak przywiązywanie wagi do przesądów i astrologii. Podobnie jak celebryta budził również uwielbienie kobiet – Ewa Braun nie była jedyną, która z miłości do wodza próbowała popełnić samobójstwo.

Fascynacja, jaką wzbudzał u kobiet, był zaskakująca. W czasie walki o dojście do władzy starsze kobiety szalały za nim niczym podlotki. A jakie listy później dostawał! Cnotliwe mężatki błagały go w nich, aby został ojcem ich dzieci. Inne listy przepełnione były nadmiarem wybujałej ekstrawagancji świadczącej o tym, że ich autorki nie były normalne. W prywatnym gabinecie Hitlera znajdował się obszerny zestaw akt opatrzonych zbiorczym nagłówkiem: STUKNIĘTE! (fragment książki)
 Książka, która powoduje dyskomfort czytelnika

Hoffmann opowiada o słabostkach i wadach Hitlera z wyjątkową gorliwością jak na serdecznego przyjaciela. Jednak im bardziej Hoffmann stara się „uczłowieczyć” zarówno Hitlera, jak i siebie (epilog i oburzenie autora na traktowanie w obozie jenieckim, połączone z absolutnym brakiem poczucia winy naprawdę zadziwiają), tym większą czujemy nieufność. Czy przypadkiem nie jesteśmy zwodzeni? Czy naprawdę mamy do czynienia z dobrotliwym panem, który „nie zna się na polityce” i rozczula się nad wrażliwością swojego przyjaciela, czy raczej z wyjątkowo sprytnie lawirującym wśród najwyższych władz karierowiczem? Warto przeczytać i wyrobić sobie własne zdanie.

poniedziałek, 16 lutego 2015

Co nowego na wiosnę, czyli zapowiedzi, zapowiedzi...

Wspomnienia fotografa Hitlera, gangsterzy w służbie aliantów, sowiecka fabryka trucizn... marcowe nowości w Wydawnictwie RM zapowiadają się naprawdę interesująco. Oto kilka słów na temat książek, które trafią do księgarń już 6 marca:

Mój przyjaciel Hitler. Wspomnienia fotografa Hitlera
Heinrich Hoffman


„Patrząc w przeszłość, widzę, że miałem bogate i interesujące życie.” – twierdzi Heinrich Hoffmann, „nadworny” fotograf Hitlera, autor dwóch milionów (!) jego zdjęć. Jego wspomnienia to relacja naocznego świadka, ważna zarówno dla historyków, jak i przeciętnego czytelnika – fascynujące studium osobowości dyktatora i nazistowskiej mentalności oraz spojrzenie zza kulis na powstanie, triumfy i ostateczny upadek nazistowskiego reżimu. Równie ciekawy jak dyktator jest właśnie sam jego fotograf – o swoim chlebodawcy opowiada z sentymentem i dumą, a my zadajemy sobie pytanie, czy to gra z czytelnikami, czy też Hoffmann rzeczywiście uważa, że wszystko co robił, było słuszne.




Mafia na wojnie. Nieznany sojusznik aliantów
Tim Newark

Czy cel może uświęcać środki? Książka odsłania kulisy współpracy aliantów z amerykańsko-sycylijską mafią podczas II wojny światowej. Co ciekawe, mafia, której działalność we Włoszech poważnie utrudniał Mussolini, z powodzeniem kontrolowała w tym czasie wiele sfer życia gospodarczego w Stanach Zjednoczonych. Podczas wojny amerykańskie władze zdały sobie sprawę, iż bez wsparcia jej przywódców nie zapewnią bezpieczeństwa własnemu krajowi. Na mocy tajnego układu członkowie tej organizacji przestępczej własnymi metodami mieli zwalczać amerykańskich nazistów oraz agentów nasyłanych z Trzeciej Rzeszy, a jedno ze zleceń dotyczyło… samego Adolfa Hitlera.




Truciciele z KGB
Borys Wołodarski

Od parasoli z zatrutym czubkiem, poprzez zwinięte gazety strzelające kwasem, aż do filiżanki „herbaty Litwinienki” - zabójstwo w ZSRR przez blisko cały wiek jawi się jako codzienna rutyna, laboratoryjna wręcz nauka, gałąź medycyny i inżynierii badająca sposoby skutecznego powodowania śmierci tak, aby wyglądała na niewinną i przypadkową. Od 1917 r. – czasów Lenina i Czeki, z którego wyrosło KGB – rosyjskie służby specjalne na zamówienie władz regularnie przeprowadzały operacje mające na celu wyeliminowanie wrogów Kremla.

Borys Wołodarski buduje swoje śledztwo dotyczące fabryki trucizn KGB, wspierając je dokumentami i informacjami uzyskanymi od oficerów wywiadu i analityków z obu stron byłej Żelaznej Kurtyny. Jego relację uzupełniają również historie ludzi, którzy sami planowali i brali udział w podobnych operacjach. Autor po raz pierwszy ujawnia wiele wydarzeń historycznych i zapewnia szczegółowe, dobrze udokumentowane fakty na temat najważniejszych operacji. Nigdy wcześniej nie opublikowano materiału o takiej treści.

Wszystkie książki już wkrótce na www.rm.com.pl.

piątek, 10 października 2014

John Bingham. Mówi Wam to coś? Kim był "Prawdziwy George Smiley"?



Prawdziwy George Smiley


Sięgając po tę książkę spodziewałam się przede wszystkim opowieści szpiegowskiej. Wstęp, pisany w stylu zimnowojennego thrillera, utwierdził mnie w tym przekonaniu. Tym ciekawsza stawała się książka w miarę czytania, gdy obok historii działalności bohatera w MI5, równolegle zaczęła dziać się druga, jeszcze bardziej interesująca.

„Prawdziwy George Smiley” to biografia niezwykła. Z jednej strony jest biografią prawdziwego człowieka, Brytyjczyka z krwi i kości, który doświadczył na swojej skórze powikłanej historii XX wieku. Ale książka to także fascynująca opowieść o tym, jak krok po kroku rodziła się postać literacka, a John Bingham, potomek irlandzkich baronów i agent MI5 stał się George’em Smileyem, asem intelektu z powieści Johna le Carré.

Słynny sir Alec Guiness jako George Smiley. Źródło: Listal.com
 Sytuacja jest tym bardziej skomplikowana, że biografia budowana jest na kilku fundamentach – z jednej strony prawdziwe życie Binghama, jego pamiętniki, relacje oparte na suchych faktach, na podstawie których Michael Jago, autor książki, próbuje zobaczyć, co tak naprawdę ukształtowało przyszłego agenta. Z drugiej – książka to próba rekonstrukcji tego, czego Bingham nie powiedział wprost, wyciągnięta z jego powieści. Tak, John Bingham był bowiem nie tylko agentem – był również zdolnym, chociaż mało znanym pisarzem, który w swoich utworach z jednej strony przemycał trudne fakty ze swojego życia, z drugiej – kreował siebie na nowo, przez co stworzenie jego biografii staje się o wiele trudniejsze.

Gary Oldman jako George Smiley w "Szpiegu" stworzył zapadającą w pamięć kreację. Źródło: Wikipedia
I trzeci element tej kreacji to powieści Johna le Carré, w latach 50. XX wieku młodego agenta wywiadu, który zaprzyjaźnił się z Binghamem i jego żoną, a następnie za wstawiennictwem starszego kolegi po fachu wydał swoją książkę Budzenie zmarłych (Call for the dead). To właśnie w tej powieści po raz pierwszy pojawia się postać George’a Smileya. Bingham od razu rozpoznał się w bohaterze i miał co do tego ambiwalentne uczucia:
 „David opisał mnie w swojej książce. Jestem tam taki bezbarwny. I nie sądzę, żebym był aż tak brzydki”.

W ciągu kilku lat le Carré zdobył sławę znacznie większą niż Bingham, a ich relacja przerodziła się ze strony tego drugiego w skrywaną rywalizację. Irlandczyk bezskutecznie próbował napisać powieść, która osiągnie sukces większy niż Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg, ale mimo kilku pozytywnych recenzji kolejnych książek, ta sztuka nie udała mu się. Widać również, że z uwagą śledził kolejne tytuły ze Smileyem w roli głównej, w których z niepokojem przeglądał się jak w lustrze. Miał pretensje do swojego przyjaciela o to, że przedstawia go jako szarego, bezbarwnego, złamanego życiem agenta, którego „łatwo zapomnieć, widząc go w tłumie”, z drugiej strony ciesząc się, że bohater jest geniuszem intelektu. Stopniowo jednak zdawał sobie sprawę, że postać, której jest pierwowzorem, zapisała się w umysłach czytelników znacznie mocniej niż on sam, prawdziwy John Bingham. Stało się to z jednej strony powodem do dumy, z drugiej – prawdziwym przekleństwem. . Bo czy może być coś smutniejszego niż fakt, że Madeleine, małżonka Binghama, swoją autobiografię zatytułowała… Żona Smileya?

Śledzenie tej niezwykłej przemiany jest naprawdę fascynujące. Miłośnicy powieści Johna le Carré odnajdą w niej sporo smaczków, ale również osoby, które ze Smileyem nigdy się nie zetknęły, mogą wciągnąć się w tę nietypową biografię. Wiele interesujących informacji znajdą również miłośnicy historii wywiadu – książka opisuje bowiem rzadko eksplorowane aspekty pracy w MI5, np. szkolenie młodych agentów. Naprawdę warto poświęcić wieczór, aby poznać historię Johna Binghama, który był prawdziwym Georgem Smileyem.

John Bingham we własnej osobie.

wtorek, 16 września 2014

Jedenaste: nie choruj, czyli kilka słów o tym, jak dawniej leczono


Jak dawniej leczono

Narzekacie na kolejki w przychodniach, na czas oczekiwania na wizytę u specjalisty, na zbyt krótkie L4? Mamy dla Was jedno pocieszenie – bez recepty: zawsze mogło być gorzej. Książka „Jak dawniej leczono, czyli plomby z mchu i inne historie” zawojowała w ostatnich tygodniach sporą ilość pracowników naszego wydawnictwa, przyprawiając ich o wyjątkowo dobry humor. Chociaż humor w książce bywa czarny jak smoła a jakby się tak dobrze zastanowić, to wszystko wcale nie jest śmieszne... Historia medycyny pełna jest bowiem przypadków tak dziwnych, przerażających i nieprawdopodobnych, że do patronatu nad książką, zamiast magazynów o zdrowiu, zaprosiliśmy... Nową Fantastykę.

Każdy z rozdziałów, dotyczących poszczególnych epok sprawia, że oczy otwierają nam się ze zdziwienia coraz szerzej. I tak z papirusu Edwina Smitha, staroegipskiego medycznego tekstu, dowiadujemy się, że w starożytnym Egipcie na rany na czaszce

 „przykładano świeże mięso, a na bóle głowy autor papirusu z Kahun zalecał wcieranie w oczy gęsiego łoju z dodatkiem oślej wątroby. Osobie, którą bolały zęby, wpychano w gardło nieżywą mysz. Ludziom z zaćmą posypywano oczy rozgrzanym tłuczonym szkłem, co – o dziwo – ponoć działało, a we wrośnięte rzęsy wcierano krew nietoperza. Osobom cierpiącym na podagrę kazano stawać na węgorzu elektrycznym”.
W średniowieczu sytuacja wcale się nie poprawiła, a wręcz przeciwnie – nieufność, jaką „oficjalni” medycy darzyli osoby zajmujące się ówczesną medycyną alternatywną, doprowadziła w końcu do rozpalenia stosów, na których spłonęło wiele zasłużonych dla swoich społeczności zielarek i felczerów, oskarżonych o konszachty z diabłem. Tymczasem oświeceni absolwenci średniowiecznych studiów medycznych mieli otwarte pole do eksperymentowania na swoich pacjentach. Nawet słynna Hildegarda z Bingen, dziś uważana za prekursorkę nowoczesnej medycyny,

„chcąc wyleczyć pacjenta z żółtaczki, pozbawiała nietoperza przytomności, a następnie przywiązywała go do lędźwi chorego. Napary z suszonej wątroby lwa miały łagodzić niestrawność, a mężczyznom niezaspokojonym seksualnie radziła nacierać genitalia maścią z krogulca i soku z drzew. Lekarstwem na padaczkę było pieczone przez nią ciasto z krwią kreta, dziobem kaczki oraz łapą samicy gęsi”.

Autor opowiada o tych praktykach z przymrużeniem oka, jednak za tą pozorną beztroską kryją się poważne oskarżenia. Przepychanki medyków i ich wrogość do osób, które wiedzę na temat anatomii naprawdę posiadały były bowiem przyczyną zapaści w nauce, a wiele odkryć przepadło tylko dlatego, że wielcy uczeni stanowczo sprzeciwiali się ich uznaniu.

„Trzeba tylko przemawiać w sukni i w birecie. Wówczas wszelkie bredzenie staje się uczonością, a każda niedorzeczność niezbitym argumentem”
Molier, Chory z urojenia
Z jednej strony bowiem wiedza o ciele ludzkim przez wieki średnie i renesans znacznie się rozwinęła, jednak lekarze, łącznie ze słynnym Paracelsusem nie zrezygnowali zarówno z tępienia czarownic, jak i z makabrycznych pomysłów na zwalczanie chorób... niestety częściej zwalczały one pacjentów. Wyżej wymieniony proponował na przykład na wszelkie dolegliwości mikstury sporządzane z... ludzkich zwłok. Oprócz odkrycia układu limfatycznego Tomasowi Bartholinowi z Danii zawdzięczamy z kolei propagowanie doktryny tzw. „zapatrzenia się” przez kobietę w ciąży (nawiasem mówiąc, funkcjonującą do dziś). W XVIII wieku medyczni doradcy na dworze brytyjskiego króla Jerzego twierdzili, że upodobanie ciężarnej do jedzenia mięsa królika prowadzi do rodzenia królików, a w literaturze medycznej odnotowano przypadek miłośniczki owoców morza, której nowo narodzone dziecko miało kształt małża.
 
Dopiero na początku XX wieku medycyna zaczęła odzyskiwać rozsądek, a lekarze wreszcie zorientowali się, że mycie rąk to nie jest taki niepotrzebny kaprys i nawet ma sens. Młodzi prekursorzy nowoczesnych i (wreszcie) skutecznych metod musieli jednak ciągle stawiać czoła niechęci ze strony starszych miłośników tradycyjnych sposobów zwalczania pacjentów, tfu, chorób. W "Jak dawniej leczono" możemy przeczytać również o tym, jak przez stulecia zmieniał się los - i prawa - kobiet-pacjentek. Tak, poród to była prawdziwa szkoła przetrwania, podobnie jak kontakty z pionierami ginekologii. Na pocieszenie zawsze można obejrzeć "Histerię" z Hugh Dancym i przekonać się, że jednak mężczyznom zdarzało się wynaleźć rzeczy przydatne kobietom ;-) 



A to tylko kilka przykładów z książki kipiącej od ciekawostek i faktów tak dziwacznych, że aż chce się włączyć Google i upewnić się, czy to wszystko na pewno prawda (niestety tak...). Oczywiście teraz łatwo śmiać się z przypadków opisanych w książce i drwić z pomysłowych lekarzy. Jednak z drugiej strony, na niektórych eksperymentach zyskaliśmy wszyscy. Nielegalne sekcje zwłok pacjentów pokonanych przez nadgorliwych medyków doprowadziły do zwiększenia świadomości na temat wnętrza ludzkiego ciała, na tysiąc nieudanych eliksirów w końcu któryś zadziałał, a większość stosowanych obecnie lekarstw odkryta została przypadkiem, metodą prób i błędów... Dlatego czekając w kolejce na zarezerwowaną półtora roku wcześniej wizytę u okulisty, podziękujmy w duchu tysiącom pacjentów, którym wsypali do oka szkło, zanim wreszcie okazało się, że ten sposób jednak nie działa...